"Królowa Nowego Jorku": Ekskluzywny wywiad z Danutą Mieloch dla magazynu Viva!
Z dwudziestoma dolarami w kieszeni pojechała do Ameryki, dziś jest najbardziej pożądaną kosmetyczką Nowego Jorku, nazywaną Beyoncé kosmetologi albo Heleną Rubinstein naszych czasów. Do jej SPA przychodzą gwiazdy i nowojorska elita. Kim jest Danuta Mieloch i jak udało się jej odnieść tak wielki sukces w światowej metropolii, sprawdza Agnieszka Dajbor.
Danuta Mieloch ma dzisiaj prawdziwe kosmetyczne imperium, tworzą go dwaogromne luksusowe salony Rescue SPA w Filadelfii i Nowym Jorku, a także własna linia kosmetyków DANUCERA. W pięknych wnętrzach klientki mogą przebierać w dziesiątkach kosmetyków. Mogą zrobić każdy zabieg, jakiego potrzebują – od manikiuru po nowoczesne kuracje przywracające skórze zdrowie i dobry wygląd. Danuta Mieloch specjalizuje się w pielęgnacji twarzy. Dzisiaj sama rzadko już wykonuje zabiegi, mieć u niej sesję to gratka. Częściej uczy innych, w swoich salonach zatrudnia 150 wykształconych przez siebie pracowników.
Wśród jej klientów są wielkie gwiazdy – Emma Stone, Naomi Campbell, Rosie Huntington czy Colin Farrell. Przychodzą influencerzy, modelki, prezenterzy telewizyjni, sportowcy. Zabiegi zamawiają dziewczyny, które szykują się do ślubu. I wielkie damy, które pragną zabłysnąć dobrym wyglądem na wystawnych kolacjach. Z ust do ust przechodzą opinie, że Dana, jak ją nazywają Amerykanie, naprawdę potrafi zmienić skórę twarzy. Że jej maseczki to magia, a dotyk jej rąk jest niezwykły. Sama Danuta Mieloch twierdzi, że „widzi skórę” i wie, jak ją zmienić i poprawić.
Polskie kosmetyczki mają wspaniałe tradycje. Na przełomie XIX i XX wieku z podkrakowskiego Podgórza wyjechała za ocean Helena – właściwie Chaja Rubinstein. W ręku ściskała recepturę na krem, którą dała jej mama. To był jej jedyny majątek. Pracowała jako niania, kelnerka,a krem od mamy, nazwany potem Valaze, stał się podstawą jej niesamowitej kariery. Danuta Mieloch wyjechała z Polski ponad sto lat później, w torebce też miała receptury kremów, ale Nowy Jork znała tylko z filmów i opowiadań.
Dzisiaj nazywana jest Beyoncé kosmetologii, albo– dla odmiany Konfucjuszem w dziedzinie pielęgnacji skóry, który dzieli się swoimi opiniami w prestiżowych magazynach, takich jak „W”, „New York Times”, „Vogue”. „Moja skóra nigdy nie wyglądała i nie czuła się tak dobrze”, napisał jeden z redaktorów popularnej strony „Into The Gloss”. Spotykamy się w Warszawie, w pięknym mieszkaniu Danuty na Hożej, w centrum stolicy.
To prawda, że pojechała Pani do Ameryki z kilkoma dolarami w kieszeni i bez znajomości angielskiego?
Wyjechałam jesienią 1989 roku, krótko po czerwcowych wyborach, które zmieniły ustrój w Polsce. Ale mur w Berlinie jeszcze stał… Moja siostra mieszkała w Stanach, dostała w Ameryce azyl polityczny. Wysłała mi zaproszenie. Miałam 20 dolarów w kieszeni i dużo nadziei.
Siostra wzięła Panią pod swoje skrzydła?
Tak, ale nie rozpieszczała mnie. Niedługo po przyjeździe powiedziała, że muszę iść do pracy. Zabrała mnie do polskiej restauracji w nowojorskiej dzielnicy East Village i powiedziała, że dopóki nie nauczę się angielskiego, mogę albo pracować tutaj, albo sprzątać domy. Wybrałam bycie kelnerką. To były ciężkie lata, nie znałam języka, płacono mi bardzo mało. Ale miałam styczność z ludźmi, co było dla mnie ważne, bo mogłam rozmawiać, uczyć się języka. Amerykanie byli mili, kiedy serwowałam im pierogi, próbowali mnie nauczyć angielskiego.
I podobno nauczyła się Pani w pół roku!
Poświęcałam na to każdą chwilę. Jechałam do pracy z Queensu na Dolny Manhattan 45 minut metrem. Brałam książkę, uczyłam się koniugacji czasowników, słówek, czytałam proste językowo magazyny, oglądałam telenowele. Jest takie amerykańskie powiedzenie: „Go big or go home” – Idź na całość albo wracaj do domu. Ja poszłam na całość, wiedziałam, że chcę zostać w Ameryce, odnalazłam się tam.
„Bałam się”, powiedziała Pani w reportażu o sobie w jednym z nowojorskich magazynów. Dziennikarka była zaskoczona, bo rzadko mówi Pani o trudnościach.
To prawda. Jestem optymistką, szybko aklimatyzuje się, widzę raczej pozytywy niż przeszkody. Nie narzekam, że mam jedną cytrynę, tylko myślę, jak zrobić z niej lemoniadę. Ale tamte lata były ciężkie, uczyłam się i tkwiłam po łokcie w parzeniu kawy. Musiałam jeszcze wrócić do szkoły kosmetycznej, żeby w Ameryce dostać dyplom i pracować w wymarzonym zawodzie.
Jako mała dziewczynka w Białymstoku robiła pani różne mikstury, podobno wyleczyła Pani siostrę z trądziku?
Zrobiłam jej maseczkę z drożdży piwnych, rumianku, płatków owsianych i białek. Pomogło. Kiedy inne dzieci bawiły się na podwórku, ja najbardziej lubiłam mieszać kremy, to była moja pasja od dzieciństwa. Mama bardzo dbała o własną pielęgnację i o nas. Mówiła mi, że jak nie umyję twarzy na noc, to codziennie będę się budzić starsza o siedem dni. Jako młoda dziewczyna myślałam, ze stworzę eliksir młodości, dzięki któremu nikt się nie zestarzeje, poważnie!
Skąd Pani wie, co do czego dodać, to taka tajemna wiedza, jak z lekcji eliksirów?
Po prostu zostałam pobłogosławiona takim darem. Mam talent, nie tylko do robienia kremów, czy maseczek. Widzę skórę twarzy, wiem, jakie były na niej robione zabiegi, a jakich zabrakło. Potrafię powiedzieć, co poprawić, jak dotykać skórę, żeby uruchomić odpowiednie mięśnie. Umiem też ocenić kremy. Mam za sobą ponad dziesięć tysięcy wykonanych zabiegów, duże doświadczenie. Kiedy w 2004 roku otworzyłam swoje pierwsze Rescue Spa w Filadelfii pracowałam bez wytchnienia po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Robiłam wszystkie zabiegi sama, bo wiedziałam, że muszę oprzeć się na sobie i swoim wyczuciu. Nie czułam nawet zmęczenia, jestem pracoholiczką, ale z pasją, co sprawia, że praca jest radością. Każdy krok naprzód, każdy rozwój dawał mi wiele szczęścia. Wzmacniał poczucie własnej wartości. Pewnie każda kobieta lubi takie uczucie W końcu lat 90. miałam już za sobą długą drogę, pracowałam w bardzo dobrym salonie nowojorskim Paul Labrecque, miałam tam już swoje klientki. Wyjechałam do Paryża, gdzie współpracowałam z doktorem Yvanem Allouchem i Madame Josette, założycielami słynnej marki Biologique Recherche. Skupiali się na mikroprądach i delikatnym złuszczaniu skóry. Stali się moimi mentorami, bardzo dużo mi dali. A sam Paryż, jak Nowy Jork zawsze zostaje w sercu.
Kiedy założyła Pani swoje pierwsze Spa w Filadelfii, w 2004 roku, była Pani po rozwodzie. Ten odważny krok miał dać poczucie, że odzyskuje Pani kontrolę nad swoim życiem, decyduje o sobie?
To był przede wszystkim biznes. Na Nowy Jork nie było mnie wtedy stać. Myślałam też nad założeniem SPA w Warszawie. Przyjechałam tu, oglądałam mieszkania w centrum miasta na ulicy Wilczej, ale byłam już za bardzo wrośnięta w Amerykę i zbyt zaangażowana w tamtejsze inwestycje. A z mężem rozwiodłam się po trzynastu latach związku. Nie potrafił dłużej żyć w Stanach, wrócił do Polski. Nasze drogi się rozeszły.
Jest Pani sama?
Jestem teraz w związku, ale nie jest ze mną łatwo, bo moim życiem jest mój biznes i nie rozgraniczam życia zawodowego od prywatnego. Uwielbiam podróże, odpoczywam podczas takich wypraw, ale nawet na wakacjach szukam różnych inspiracji zawodowych. Pytała mnie pani o koszt sukcesu mając na myśli życie rodzinne… Jestem jedną z czwórki rodzeństwa, mam siostrę która nadal mieszka w Ameryce i drugą w Białymstoku. Brat mieszka w Stanach, a mama też mieszka w Białymstoku. Mam czworo siostrzeńców, których bardzo kocham, są dla mnie ważni. Nie można mieć wszystkiego. Podziwiam kobiety, które łączą karierę i macierzyństwo, to nie jest prosta sprawa. Gdybym miała rodzinę nie spędziłabym dziesiątek godzin w salonie, bo martwiłabym się o dzieci. Ale napawa mnie dumą, że jestem otoczona kobietami, mam 140 pracownic, niektóre z nich zaczynały pracę jako bardzo młode dziewczyny. Teraz mają domy, dzieci. Moja prawa ręka, która jest szefową marketingu, była manikiurzystką. To moje „profesjonalne dzieci”.
Otwarcie salonu w Nowym Jorku to było duże ryzyko?
To był kolejny krok w rozwoju, ale musiałam do niego dojrzeć. Pamiętam jak siedziałam przy kawie w restauracji ABC Cocina czekając na legendarnego Deepaka Chopra, guru zdrowego stylu życia, i nagle zobaczyłam napis „Budynek na wynajem”. Wiedziałam, że nie powinnam ryzykować, ale nie mogłam przestać o nim myśleć. I wynajęłam ten budynek, zrobiliśmy w nim totalny remont, po wielu miesiącach otworzyłam w nim SPA. Na początku nie było łatwo, nie przychodziło dużo klientek. Postanowiłam jednak cierpliwie poczekać, dbając o najwyższą jakość usług. W biznesie nic nie dzieje się na zawołanie, trzeba mieć wytrwałość, konsekwencje.
I co było kluczem do sukcesu? Pani talent, praca, rozgłos?
Myślę, że wszystko razem. Otworzyłam dwupiętrowe Rescue SPA w okolicy słynnych restauracji, w dzielnicy Flatiron, której ikoną jest słynna kamienica zwana Żelazko. Łatwo tu dojechać z każdego zakątka Manhattanu. Nie ma porównywalnego miejsca w Nowym Jorku, gdzie pod jednym dachem można zrobić tyle zabiegów i kupić najlepsze kosmetyczne produkty. Mam też sklep internetowy, który bardzo mi pomógł podczas dużego kryzysu, jakim był lockdown. Kobiety z Miami, Chicago, Los Angeles pisały do mnie maile, namawiały mnie, żebym założyła filie w ich miastach. Ale ja nie chcę się rozdrabniać, wolę dwa miejsca, za to o bardzo wysokiej renomie.
Jak dziś wygląda Pani życie? Wiem, że ma Pani farmę w Pensylwanii.
Moja farma leży między Nowym Jorkiem a Filadelfią, bo często podróżuję między tymi miastami. Mam tam dom, w którym mieszkam z dwoma psami i szesnastoletnim kotem, moim wiernym przyjacielem. To nie jest wielkie gospodarstwo, ale posadziłam w ogrodzie sześćdziesiąt owocowych drzew, siostra przywiozła mi nawet czarną porzeczkę od mamy z ogródka. Mam własne warzywa. Lubię naturalne rzeczy, w kosmetykach i w jedzeniu. Lubię wiedzieć, skąd pochodzą produkty. Na farmie mogę patrzeć, jak rosną warzywa, wiem, że to, co hoduję jest organiczne, prawdziwe. Potrzebuję odpoczynku w zieleni, oderwania się od zgiełku miasta. Kiedy byłam mała mówiłam, że zamieszkam w apartamentowcu i „nic nie będę robiła”. A teraz kocham pracę na farmie, to przyszło do mnie z wiekiem. I chociaż mam kogoś do pomocy, najbardziej lubię wszystko ogarnąć sama.
Jak wygląda Pani dzień?
Wstaję rano, daję jedzenie moim zwierzętom, wypijam zawsze szklankę wody z imbirem i cytryną. Ćwiczę jogę, piję kawę. Lubię takie drobne przyjemności jak filiżanka kawy… Robię makijaż i jadę do pracy. Dzisiaj skupiam się przede wszystkim na dzieleniu się swoją wiedzą z innymi. Bardzo to doceniam, zależy mi, żeby kobiety uczyły się pielęgnacji, żeby rozwijały swoją wiedzę na ten temat.
Co Pani jako królowa kosmetologii przekazałaby kobietom?
Przede wszystkim pamiętajmy, że nie pomoże najlepszy zabieg, jeśli nie będziemy codziennie dbały o skórę. Należy ją dwukrotnie oczyścić, nawilżyć dobrym tonikiem. Nigdy nie powinno się myć twarzy mydłem. Nie należy nakładać warstwowo zbyt wielu kosmetyków, taki bufet na twarzy może podrażnić skórę. Właśnie wprowadziłam do Polski moje kosmetyki z linii DANUCERA. Balsam Cerabalm, Tonic D22, nazwany tak od mojego imienia i daty urodzin – 22 lipca. Serum Megaserum, Iconic Eye Cream, krem pod oczy i krem Supreme do twarzy, a także maseczkę do twarzy Master Mask. Wszystkie kosmetyki można już kupić na stronie internetowej DANUCERY. Zawierają składniki odpowiednie dla każdego rodzaju skóry, także tej, wrażliwej. Moją pasją jest dzielenie się z kobietami unikalną wiedzą, jak używać tych kosmetyków.
Bardzo się Pani dzisiaj różni od tamtej dwudziestolatki z Białegostoku, która marzyła o wielkim świecie?
Minęły lata, dzisiaj jestem wdzięczna losowi za to, co mnie spotkało. Bo jestem szczęśliwcem. Mam doświadczenia, rozwinęłam swoje duchowe życie. Jogę ćwiczę codziennie od 15 lat. Medytuję. Jestem perfekcjonistką, ale wiem, że nie należy z tym przesadzać, bo perfekcjonizm może blokować. W pewnym momencie trzeba ruszyć, wyjść do ludzi. Ja tak zrobiłam.
Rozmawiała Agnieszka Dajbor
Zdjęcia Marlena Bielińska